Są takie książki, które mimo że nie opowiadają o przyjemnych wydarzeniach, podnoszą na duchu i dają nadzieję. Tak było u mnie z „Regulaminem tłoczni win” Johna Irvinga.
Książkę czytałam dosyć długo i w tym czasie zdążyłam być na Czarnym Proteście 8 marca, minister zdrowia zdążył unieważnić standardy opieki okołoporodowej i zadeklarować ograniczenie dostępności antykoncepcji, apteki zaczęły otwarcie stosować tak zwaną „klauzulę sumienia”, a pozarządowa prawica zbiera podpisy w sprawie nadania płodom osobowości prawnej.
W taką poplątaną, trochę przerażającą rzeczywistość idealnie wpisuje się John Irving i jego „Regulamin tłoczni win”. Książka została napisana w 1985 roku, akcja dzieje się w pierwszej połowie XX wieku, a treść jest niepokojąco aktualna dzisiaj, w XXI wieku w Polsce.
Ci sami ludzie, którzy nas namawiają do obrony nienarodzonych przestają bronić kogokolwiek prócz siebie samych, ledwie narodziny dojdą do skutku. Ci sami, którzy głośno deklarują miłość do duszy nienarodzonego, odmawiają pomocy ludziom biednym, niechcianym i prześladowanym.
Akcja powieści rozgrywa się w Maine. Wilbur Larch jest lekarzem ginekologiem i jednocześnie dyrektorem sierocińca w St. Cloud’s. Doktor Larch zajmuje się w St. Cloud’s położnictwem – przyjmuje porody, których efekty zapełniają sierociniec, ale także zapobiega niechcianym efektom zapłodnienia przeprowadzając niezgodne z prawem aborcje. Doktor Larch wie, że zarówno życie sieroty, jak i kobiety będącej w niechcianej ciąży nie jest łatwe, dlatego stara się nie powiększać grona tych pierwszych i ułatwić los tych drugich.
[dr Larch] Był położnikiem: pomagał nowym ludziom przyjść na świat. Wykonywał – jak to mawiano w środowisku lekarskim – „dzieło Boże”. Jednocześnie był specjalistą od aborcji: pomagał niedoszłym matkom wytrwać w świecie. Wykonywał – jak to mawiali koledzy – „Szatańską robotę”. Dla Wilbura Larcha dziełem bożym było i jedno, i drugie. Zgadzał się z panią Maxwell, że „dusza prawdziwego lekarza nie zna granic wyrozumiałości i tolerancji”.
Ale doktor Larch ma też oponenta. Jest nim najstarszy wychowanek sierocińca – Homer Wells. Homer odbywa w sierocińcu praktykę położniczą, jednak ze względów moralnych nie chce asystować przy wykonywaniu aborcji. Polemika między dwoma głównymi bohaterami przewija się przez dużą część powieści i pozwala poznać argumenty obu stron konfliktu, przy czym żadna ze stron nie jest nastawiona do drugiej agresywnie, bo Wilbur i Homer są sobie bardzo bliscy i żaden z nich nie chce zranić tego drugiego.
Chociaż wątek aborcyjny jest w tej książce bardzo istotny to tak naprawdę jest to tylko pretekst do ukazania relacji pomiędzy bliskimi sobie ludźmi. „Regulamin tłoczni win” to bardzo ciepła, rodzinna opowieść o potrzebie akceptacji i bycia kochanym, o trosce o bliskiego człowieka. To właśnie te cechy, których zbiór można scharakteryzować jako po prostu – empatię, wpływają na to, że ogólnoprzyjęte reguły i skodyfikowane prawa schodzą na dalszy plan. Cały świat pracowników i wychowanków St. Clouds balansuje na granicy reguł. Ich życie nie daje się łatwo włożyć w szufladkę sukcesu lub porażki, przestępstwa lub sprawiedliwości. Ten sam problem może wymagać wielu różnych rozwiązań, których zastosowanie zależy od okoliczności. Czasem aborcja jest dobra i potrzebna, a czasem to donoszenie ciąży może być spełnieniem marzeń.
„Regulamin tłoczni win” jest odtrutką na zerojedynkowe postrzeganie świata, prawd i reguł prawnych i religijnych. Nadmierny rygoryzm prowadzi do bezduszności prawa i do okrucieństwa. A kiedy nie wiadomo jak postąpić najlepiej postąpić przyzwoicie.
PS. Na podstawie ksiażki powstał film “Wbrew regułom”. To dobry film, chociaż z książką nie ma zbyt wiele wspólnego (książka jest tak wielowątkowa, że nie dałoby się jej sfilmować w całości). Obie rzeczy można oglądać/czytać właściwie niezależnie, chociaż polecam zacząć od książki.